Polska, tak jak inne państwa europejskie, regularnie padała ofiarą epidemii chorób zakaźnych. Spośród tych, które nękały ziemie Rzeczypospolitej do XVIII wieku, najniebezpieczniejsza była z pewnością dżuma. W latach trzydziestych i czterdziestych XIX wieku ludność zamieszkującą ziemie polskie pod zaborami wyniszczała cholera. Pierwsze dziesięciolecia XX wieku to z kolei epidemie tyfusu i czerwonki. W latach 1918–1919 mieszkańców kraju dziesiątkowała hiszpanka. Żeby jednak nie wyliczać dłużej; jeżeli w jakimś kraju lub na jakimś terytorium, z którym Polska utrzymywała mniej lub bardziej bliskie kontakty – bez względu na to, czy kontakty te były dobrowolne, jak na przykład w przypadku wymiany handlowej, czy miały charakter wymuszony, jak w przypadku wojen i przemarszów wojska – wybuchała epidemia jakieś choroby zakaźnej, to w końcu patogen trafiał i do nas.
Niestety, nie dysponujemy materiałem źródłowym, który pozwoliłby na jednoznaczną odpowiedź. Co prawda Jan Długosz pisał, że już w 1348 roku w Królestwie Polskim pojawiła się zaraza, niemniej kronikarze toruńscy czy gdańscy wskazywali dopiero na rok 1352. Ci ostatni, co ważne, opisywali także liczne anomalie pogodowe – przede wszystkim ciepłą i wilgotną zimę – które rzeczywiście mogły sprzyjać wybuchowi epidemii i jej trwaniu. Potem z kolei miały rozpocząć się srogie mrozy i utrzymywać się aż do maja. Wówczas zaraza wygasła, żeby powrócić już po siedmiu latach.
Długosz pisał, że w 1360 roku „nastąpiła inna, cięższa wprawdzie [zaraza gorączkowa], ale znośniejsza, bo jej rozumem ludzkim nie można było zapobiec”. Warto jednak pamiętać, że to, co kronikarz zanotował o epidemiach z lat 1348 i 1360, to nie jego słowa, tylko zgrabna parafraza fragmentów pracy Francuza Guya de Chauliaca, który w Chirurgia magna opisywał zarazę szalejącą w Awinionie. Dotyczy to także zdania, że epidemia w Królestwie Polskim „była klęską bezprzykładną: gdy bowiem część większa ludności wyginęła, miasta i wsie z mieszkańców ogołocone stanęły wszędy pustkami”.
Jeżeli dżuma faktycznie oszczędziła ówczesne Królestwo Polskie, to jakie mogły być tego przyczyny?
O tym, że zaraza dotarła do Polski później niż do Francji, Anglii czy na zaalpejskie tereny Świętego Cesarstwa Rzymskiego, zaważyło słabsze „usieciowienie” regionu. Dżuma rozprzestrzeniała się wzdłuż szlaków handlowych, dlatego najpierw trafiła do Prus. Do Gdańska „przypłynęła” najprawdopodobniej na pokładach statków handlowych związku hanzeatyckiego, do Torunia „przyjechała” natomiast w wozach kupców z Frankonii i Westfalii. Dopiero stamtąd ruszyła na południe, trafiając w końcu do Krakowa. I rzeczywiście, także w kolejnych stuleciach mór trafiał na ziemie Rzeczypospolitej przede wszystkim z towarami przywożonymi przez handlarzy, z reguły była to jednak droga południowo-wschodnia. Nie można oczywiście zapomnieć o uciekinierach z objętych epidemią obszarów, którzy salwowali się ucieczką na niedotknięte chorobą tereny, oraz o przemarszach różnych armii.
W przypadku „czarnej śmierci” wykluczyć można hipotezy, które mówią, że dzięki panującemu wówczas w Królestwie Polskim Kazimierzowi Wielkiemu wprowadzono kwarantanny, „paszporty zdrowia” dla ludzi i przewożonych towarów, czy kordony sanitarne. Nie sądzę, żeby król mógł wprowadzić jakiekolwiek działania prewencyjne na skalę ponadlokalną. Do tego potrzebne byłyby przecież zasoby, którymi wówczas nie dysponowano: odpowiednio skrojony aparat administracyjny, służby stosujące środki przymusu bezpośredniego, szybki obieg informacji i tak dalej. W średniowiecznej Polsce jedynym środkiem zapobiegawczym była ucieczka i dobrowolna izolacja. Proszę przypomnieć sobie Dekameron Giovanniego Boccaccia. Kilku bogatych mieszczan ucieka z „zapowietrzonej” Florencji i zamyka się w należącym do jednego z nich domu gdzieś na prowincji, dzięki czemu przeżywa.
Także w XVI stuleciu lekarze pisali: gdy w danym regionie pojawi się zaraza, najlepiej jest co prędzej uciec stamtąd, udać się do jakiegoś oddalonego miejsca i powrócić do domu możliwie późno. Rady tej trzymano się jeszcze w XVIII wieku. Niektórzy bogaci poznaniacy po zarazie 1709 roku powrócili do miasta dopiero dwa lata później.
W Wenecji i Florencji tzw. urzędy zdrowia, uffici di sanità, powstawały już w XIV wieku. W XV wieku instytucje tego typu rozpowszechniły się w innych miastach włoskich, a także na terenie Hiszpanii i Francji, wtedy także narodziły się pierwsze ponadlokalne urzędy zajmujące się polityką przeciwdżumową i kierujące służbami przeciwepidemicznymi na większych obszarach. Do krajów niemieckich podobne rozwiązania administracyjne dotarły dopiero w XVI wieku. Natomiast od końca XVII wieku w Europie Zachodniej można zaobserwować coraz większą ingerencję władz centralnych w kwestie zdrowotności i higieny, co w konsekwencji w kolejnych stuleciach doprowadziło do przejęcia kontroli nad tym sektorem życia społecznego przez państwo. Na terenie Rzeczypospolitej analogiczne procesy przebiegały o wiele wolniej, w wyraźnym zapóźnieniu względem Zachodu. Regularne służby przeciwepidemiczne wykształciły się jedynie w wielkich miastach Prus Królewskich, które już w XVII wieku przejęły w tej materii rozwiązania stosowane w miastach Rzeszy. W innych częściach kraju walkę z zarazą powierzano natomiast doraźnie wybieranym w tym celom mieszczanom, którzy mieli pełnić funkcję tzw. szafarzy powietrznych.
Jakie choroby poza dżumą najmocniej dawały się we znaki Polakom w czasach nowożytnych? Czy przebieg i zasięg zaraz różnił się w poszczególnych krajach ze względu na zwyczaje (np. utrzymywanie higieny) ludności zamieszkującej dane terytorium?
Na pewno jedną z takich chorób zakaźnych był w dawnych wiekach w Polsce syfilis, zwany także przymiotem lub chorobą dworską. O jego leczeniu pisali między innymi renesansowy lekarz Wojciech Oczko i barokowy poeta Hieronim Morsztyn. Ten ostatni, opisując krakowskich uzdrowicieli – aptekarzy, medyków i chirurgów – wskazywał na bolesność i brutalność prowadzonych przez nich kuracji. Przebijanie, przypalanie i wykrajanie wrzodów syfilitycznych, stosowanie maści rtęciowej, okadzanie rtęcią, powtarzające się w nieskończoność krwioupusty – to tylko niektóre środki lecznicze, po które sięgano, niestety z mizernym skutkiem. Przed odkryciem w pierwszej dekadzie XX wieku Salvarsanu, a potem antybiotyków, kiła była chorobą nieuleczalną. Warto jednak pamiętać, że nawet wtedy problem syfilisu nie zniknął. W II Rzeczypospolitej lekarze walczyli z epidemią kiły szerzącą się między innymi wśród Hucułów.
W XVIII wieku w ten sposób swoje dzieci zabezpieczył słynny gdański kolekcjoner i przyrodoznawca Jacob Philipp Breyne, który uzyskał informacje o bezpiecznych technikach wariolacji od swojego angielskiego przyjaciela Hansa Sloane’s. Niemniej dopiero odkrycie szczepień ochronnych, a potem wprowadzenie przymusu szczepionkowego zmieniło sytuację epidemiologiczną w Europie i na innych kontynentach.
Podobno pierwszy w Polsce przypadek syfilisu odnotowano w 1495 roku w Krakowie, zaledwie dwa lata po powrocie Kolumba z pierwszej wyprawy do Nowego Świata. Pacjentem zero miała być żona jednego ze sług burgrabiego zamku wawelskiego, która zaraziła się tą chorobą podczas pielgrzymki do Rzymu. Tak przynajmniej podaje najstarsza wersja Chronica Polonorum Macieja Miechowity, ponieważ w kolejnym przekazie kobieta stała się „jakąś niewiastą”. Historia ta pokazuje, w jaki sposób tworzono winnych. Mamy w niej bowiem do czynienia z kobietą, która bez kurateli męża rusza w nabożnych celach do Rzymu, tam niebaczna na złożoną przysięgę małżeńską popełnia jeden z siedmiu grzechów głównych, grzech rozpusty, i jak gdyby nigdy nic wraca do Krakowa, gdzie zaraża Bogu ducha winnego męża.
Obecnie we Włoszech mówi się o rosnącej niechęci wobec Chińczyków, zdarzają się przypadki fizycznej napaści. Czy historyczne epidemie często kończyły się szukaniem “kozła ofiarnego” wśród mniejszości narodowych zamieszkujących dane terytorium lub wśród konkretnych grup społecznych?
W trakcie średniowiecznej epidemii „czarnej śmierci” rozpoczęły się pogromy Żydów. Także w późniejszych stuleciach winnych szukano wśród „obcych”. Za przywleczenie dżumy do danego miasta czy regionu niemal zawsze mieli odpowiadać żydowscy handlarze, włóczędzy albo ludzie należący do niższych stanów społecznych. Bardzo często stygmatyzowano również osoby, które pełniły posługę przy chorych i zwłokach. W rezultacie oskarżenia padały w stronę tych, którzy transportowali ciała ofiar zarazy w miejsce pochówku i grzebali je w masowych grobach. Procesy tzw. mazaczy dżumowych, bo o nich mowa, odnotowywano w Europie Zachodniej począwszy od wieku XIV, a skończywszy na XVII. Najsłynniejsze z takich procesów odbyły się w Mediolanie i Genewie. Ale i w Polsce szukano kozłów ofiarnych wśród osób zatrudnianych do walki z zarazą. Przykładowo w 1707 roku w Warszawie złapano, oskarżono i skazano na śmierć dwóch grabarzy, którzy rzekomo rozcinali trupom głowy, żeby rozsmarowywać mózgi na kamienicach. Podobne procesy odbyły się w 1709 roku w Poznaniu i w 1711 roku w Lublinie.
Wielu wirusologów twierdzi, że w Polsce groźniejsza od koronawirusa jest “zwykła” grypa, a najważniejszym środkiem zapobiegającym rozwojowi epidemii może być zachowanie spokoju. Czy historia zna przypadki, w których reakcja społeczeństw na epidemię była groźniejsza, niż sama epidemia?
W trakcie pochodu czarnej śmierci zrodził się ruch biczowników. Wraz z wędrującymi od miasta do miasta flagelantami wędrowała także zaraza. Rozpoczęło się szukanie winnych, gniew spanikowanych ludzi kierował się w stronę obcych i osób z marginesu. Rosła ksenofobia, co znalazło swój wyraz w pogromach . Podczas licznych epizootii, zwłaszcza pomorów bydła, polowano z kolei na czarownice. Kiedy w nowożytnych miastach pojawiała się dżuma, w panice wybijano żyjące w nich zwierzęta. Niektórzy badacze piszą wprost o dokonujących się wówczas masakrach bezpańskich psów i kotów. Uciekinierzy z zadżumionych terenów zawlekali chorobę w nowe miejsca, nie poddając się żadnym kontrolom mającym na celu ograniczenie ruchu ludności.Zatem równie niebezpieczne, co patogeny były towarzyszące zarazom chaos i panika.
Autor: Wojciech Szczęsny, 7 marca 2020
ROZMOWĘ WOJCIECH SZCZĘSNEGO Z DR KATZRYNĄ PĘKACKO-FALKOWSKĄ SKOPIOWANO ZE STRONY: